W Sieci Opinii
Ewa Thompson: Część polskich elit i mediów zapożyczyła język u agresorów
fot. Radek PasterskiFotorzepa
Profesor zwyczajna Rice University w Houston zastanawia się nad tym dlaczego w naszej rzeczywistości elita zachowuje się tak, jakby cierpiała na syndrom ofiary, która podziwia swego oprawcę
Ewa Thompson w „Plus Minus Rzeczpospolitej” zauważa:
To, że polskość przetrwała, powinno napawać zdumieniem, podziwem i wielką radością. Zamiast tego, w polskich dyskusjach publicznych Anno Domini 2012 słyszę ton, który dominował w „Prawdzie". Adwersarza trzeba nienawidzić, mieszać z błotem, usunąć, wyrzucić z kraju, zastrzelić, dźgnąć nożem. A jak się nie da, to przynajmniej pogardliwie wyśmiać. Część polskich elit i mediów zapożyczyła język u agresorów.
Profesor diagnozuje, że to skutek heroicznej i trudnej walki o jej przetrwanie, która nas wyróżnia spośród wielu Narodów:
Olbrzymi wysiłek przeszłości pozostawił po sobie znużenie. Polacy są zmęczeni, być może na parę pokoleń. Taka sytuacja sprzyja plenieniu się syndromu sztokholmskiego i wzajemnemu oskarżaniu. Ale to samo lekarstwo, które leczy w małych dozach, jest niebezpieczne w dużych. Tymczasem wydaje się, że politycy i środki masowego przekazu wręcz zachęcają do megadoz. Pewien polityk po osiemdziesiątce znany jest z określenia swoich przeciwników politycznych słowem, które wśród ludzi dwudziestoletnich spowodowałoby bójkę. Inny polityk, zbliżający się do siedemdziesiątki, również celuje w nazewnictwie, rozpoczynającym mordobicie przy budce z piwem. Takim językiem komuniści zwracali się do swoich ofiar.
Przywołuje także myśl Leszka Kołakowskiego:
Leszek Kołakowski pisał o atomizacji polskiego społeczeństwa przez komunizm sugerując, że jest to być może najstraszliwsze dziedzictwo tego z piekła rodem ustroju. Bestia komunizmu żywiła się ludzkim gniewem, strachem, zawiścią i pychą, czyli tymi wszystkimi pasjami, których eliminację u rządzących państwem zalecał Sokrates. Sama już odeszła, ale zostawiła te uczucia w prezencie swoim byłym poddanym. Leopold Tyrmand zwykł mawiać, że system sowiecki to doświadczenie egzystencjalne, którego nie sposób przekazać innym za pomocą słów. Miał rację. Nienawiść i strach. Pogarda i pycha. Nieufność wobec sąsiadów. Oto podłoże postsowieckiego rozdrażnienia i wzajemnego obrażania się, które panoszą się w postkolonialnej Polsce
I podkreśla:
...Brutalność Polaków wobec siebie samych (i spolegliwość wobec nie-Polaków) wydają się nie mieć miary. Słyszy się w tych dysputach sugestię, że może Polska nie powinna istnieć, że Polacy nie potrafią zorganizować sobie państwa, że lepiej byłoby być pod czyimś protektoratem (albo – że Polska już jest pod czyimś protektoratem), bo w Polsce jest bałagan, przekupstwo, polnische Wirtschaft i tak dalej. Słychać, że z oszołomstwem nie sposób współpracować, trzeba je z Polski wyplenić. A przedwojenna Polska była zacofana, ksenofobiczna i niezdolna do samoobrony. Że to fantomowe ciało króla i tak dalej. Polska sama sobie winna jest, jak by powiedział Gombrowicz. Znów śpiewa ten sam chór, który poucza w podręcznikach szkolnych, że rozbiory były winą swawolnej szlachty, egoistycznych magnatów i zacofanego chłopstwa.
Przypomina to bicie się w piersi ofiary gwałtu: „sama sobie byłam winna!" Albo to, co psychologowie nazywają syndromem sztokholmskim, czyli sympatię do tego, który nam czyni krzywdę, do zbrodniarza, który nas bije, porywa, więzi, szkaluje, uczy pogardy do siebie samych. To on ma rację, a nie ja, mówią ofiary tego syndromu. Bandyta wygrywa z poszkodowanym. Polacy winią przede wszystkim siebie nawzajem, a nie tych, dla których funkcjonowanie niezawisłego polskiego państwa i ciągłość polskiej kultury są co najmniej niewygodne.
